środa, 5 lipca 2017

A kysz!

Poniżej zamieszam opowiadanie, które wysłałam na pewien konkurs. Uważam je na tyle dobre (pomimo braku nagrody), by się nim z Wami podzielić. 



Bzdury, powiesz. Ale ja rzekłabym, musisz trochę umrzeć, poczuć, jak wybucha ci w ręku pudełko zapałek.

Anne Sexton, Poszukiwacze zła


To jedna z tych baśni, które opowiadała nam prababcia, kiedy noce nie mogły się skończyć. Mówi o losach jedenastu królewiczów, zaklętych przez złą Macochę w dzikie łabędzie. Na szczęście chłopcy mieli siostrę, która postanowiła przełamać urok. Żeby tego dokonać, musiała w milczeniu upleść dla każdego z nich koszulę z dzikich pokrzyw rosnących na cmentarzu. Żadne słowo nie mogło zostać wypowiedziane, nawet gdy wpychano ją na stos ze świeżych sosnowych gałęzi (bo ostatecznie posądzono ją o czary). Widziano, jak dziewczyna nocami skrada się przez kamienny mur cmentarza, błąka się między potrzaskanymi nagrobkami, których nikt już nie pielęgnował… Dla czarownic, które wykradają ciała pobożnych i rzucają uroki samym spojrzeniem, bo usta nie potrafią się poruszać, było tylko jedno lekarstwo.
Plotła te koszule nawet siedząc na stosie. Możesz sobie wyobrazić jej dłonie? Musiały być całe w pęcherzach, piekły i swędziały. Stos się palił, dym dławił w gardle i wyciskał łzy słone jak każde inne, a Księżniczka nie przestawała. Zdajesz sobie sprawę z wagi jej milczenia? Kiedy milion słów ciśnie się na usta, ale nie możesz nawet jęknąć, bo choć otaczają cię tłumy, jesteś tak naprawdę sam.
Gdy ogień zaczął sięgać jej stóp, Księżniczka zarzuciła koszule na łabędzie i złamała czar. Wtedy wszystko wyszło na jaw: okrucieństwo Macochy, czyste serce najmłodszej siostry. Na każdego, kto zasłużył, czekało szczęśliwe zakończenie i tego samego dnia spalono Macochę na stosie. Bracia otrzymali po kawałku królestwa, a dziewczyna odnalazła szczęście z innym królem, w kraju oddalonym wystarczająco daleko od ojczyzny.

*** 


W małej piwnicy robi się z każdą chwilą duszniej, a Eliza zaczyna zdawać sobie sprawę, że może nie przemyślała wszystkiego do końca, a ten brak powierza, który odbija się echem w krwioobiegu, to tak naprawdę prawda o jej poświęceniu.
            Bo być może akurat tej granicy nigdy nie powinna przekraczać.
          Rytmiczne uderzenia noża o stół wwiercają się w głowę, stapiają się z sykiem elektrycznego palnika i bulgotem naparu w wielkim kotle, a Eliza musi nabrać głęboko powietrza, by zachować jakąkolwiek jasność myślenia. Instynktownie szuka oparcia o ścianę, która, na szczęście, znajduje się za jej plecami. Zamyka oczy i liczy jak w dzieciństwie:
            …trzy,  cztery…
            ...po siódme nie kradnij …
            …po dziesiąte…
            …po jedenaste, dziecko, zaklinam cię, nigdy nie…
- Jeśli źle się czujesz, powinnaś wyjść na zewnątrz. – Słyszy cichy głos, który zupełnie nie pasuje do tego mężczyzny. – Dobrze ci to zrobi.
            Eliza wie, że pewnie ma rację, bo zapachy wypełniające pomieszczenie wiercą ją w nosie i jedynym ratunkiem jest oddychać przez usta.
- Będzie tylko gorzej.
            Kobieta doskonale zdaje sobie sprawę, jak cieszy mężczyznę ta słabość. Słyszy złośliwą nutę w głosie Toma i zupełnie jej to nie dziwi. Przecież podstępem nakłoniła go do pomocy, po drodze rujnując ten wystudiowany spokój i opanowanie, by stać dokładnie w tym miejscu.
- Wytrzymam – stwierdza. – Zaraz się przyzwyczaję…
- Zupełnie nie rozumiem, dlaczego wciąż trzymasz się tego swojego dziecięcego strachu i mi nie zaufasz – przerywa, jednocześnie odkładając sporych rozmiarów nóż na drewniany blat.
Szybkim ruchem wsypuje posiekany korzeń wierzby płaczącej do kotła. Wywar w jednej chwili syczy niebezpiecznie a strzępy szaroniebieskiej mgły unoszą się ponad krawędzie naczynia.
- Na tym etapie współpracy nie ma sensu sabotować czegokolwiek.
            Eliza siłą woli odsuwa się od ściany, starając się ignorować szum w uszach i mdłości.
- Skąd mogę mieć tą pewność, Tom? – pyta i szybko decyduje się podejść bliżej do pracującego mężczyzny.
- Wygrażałeś mi tyle razy, a teraz prosisz o zaufanie? Przepraszam, nie jesteśmy…
- Przyjaciółmi? – wtrąca, uśmiechając się złośliwie. – To chciałaś powiedzieć, prawda? Ależ Elizo, kto oczekuje od ciebie tak wspaniałych uczuć? Płacisz mi wystarczająco, bym przymknął oko na twoje drobne złośliwości. Naprawdę bardzo rzadko mieszam emocje do spraw zawodowych.
- Słowo rzadko wywołuje u mnie ciarki na plecach – deklaruje kobieta, przyglądając się z uwagą stanowisku pracy Toma.
Prawie całą piwnicę zajmuje ciężki, dębowy stół, na którym brakuje miejsca. Eliza przemyka wzrokiem po całym tym bałaganie: porcelanowych moździerzach, szklanych pipetach, przestarzałej wadze z odważnikami błyskającymi jak kule do kręgli i kolekcji noży tuż przy jego ręce. Czuje ciepło bijące od kotła, w którym Tom warzy jej eliksir. Przypomina on Elizie wyczerpane słońce, które ostatkiem sił tłumi wybuch w swoim cynowym jądrze i także przez tą myśl kobieta ma nieodpartą potrzebę obrócić się na pięcie i wyjść. Świadomość, dla kogo przygotowuje tą eksplozję, jedyne nasila ból u podstawy czaszki.
- Później nawet nie byłabym w stanie udowodnić, że specjalnie zniszczyłeś eliksir…
- Drażnisz mnie. Znowu. – Wzdycha poirytowany. Sięga przez całą długość stołu do dużego akwarium pełnego szaroburych ropuch, wyciągając z niego jedną. – Mówiłem ci tyle razy, byś nie nazywała tego w ten sposób. Gdy to robisz, mam ochotę rzucić w ciebie tą ropuchą, nad którą użalasz się bez przerwy. To nie bajeczka o Harrym Potterze, mała idiotko. Mówimy o nauce, starszej niż krakowskie podziemia, w których teraz siedzisz. Zapamiętaj to w końcu, albo się nie odzywaj. 
Eliza wzrusza ramionami, ignorując jego obrażony ton. Przygląda się z uwagą zwierzęciu, które Tom trzyma w jednej ręce. Gdy mężczyzna chwyta jednocześnie największy z noży, ropucha próbuje się wyrwać spod jego mocnego uścisku. Skrzeczy głośno, jakby to miało w czymkolwiek pomóc i Elizie przebiega dreszcz po plecach.
- Powinieneś ją wcześniej uśpić, gdzie trzymasz chloroform?
Tom jednym szybkim ruchem odcina zwierzęciu łeb. Korpus ropuchy jeszcze chwilę drga konwulsyjnie na desce do krojenia.
- Nie używam znieczulenia – oznajmia, zanurzając rękę jeszcze raz w akwarium. Zerka na Elizę badawczo. – Są wtedy jakościowo gorsze, osłabiają wywar, który warzymy, a przecież ty specjalnie wybrałaś je ze względu na właściwości lecznicze. Nie mogę przecież sabotować produkcji twojego zlecenia.
Kobieta zaciska usta, starając się zachować spokój. Odwraca wzrok od przybywających rozczłonkowanych ciał, które wciąż drżą. Przez moment ona i Tom mierzą się wzrokiem, a w małej piwnicy słychać tylko bulgot wywaru, trzask jarzeniówki nad ich głowami i cichy skrzek wciąż żyjących zwierząt. To milczenie to tylko przeładowanie broni, bo każde z nich chce skończyć tę znajomość ze swoim ostatnim słowem. Eliza, bardziej niż na niego, gniewa się na siebie, bo przecież zna zasady. Prababcia wytargałaby ją za ucho, gdyby ją teraz widziała.
Tom, nie przejmując się jej niemym oburzeniem, bez wahania odcina kolejnej ropusze łeb.
I kolejnej. Tępy dźwięk i chlupot posoki rozbrzmiewają, dopóki dwadzieścia drżących ciał nie leży obok kotła. Mężczyzna metodycznie rozcina śliską skórę, preparuje jedno za drugim, zgrabnym ruchem wycinając wątrobę, sięgając po drobne serce ukryte w ciepłym miąższu chwilę temu żyjącego ciała. Eliza zerka na stos dwudziestu głów z wiotkimi, szerokimi pyskami, w których nie mieści się już mięsisty język.
- Gdybyś mnie tylko spytał, powiedziałabym ci, że zadowoli mnie słabszy eliksir.
Tom kręci głową z politowaniem. Sięga po laskę z ciemnego drewna opartą o kant stołu i podchodzi do kotła.
- Bądź przez moment cicho. – Zbywa ją, wolną ręką chwytając srebrną chochlę.
Zanurza ją w wywarze i okrężnymi ruchami zaczyna mieszać w kotle. Eliza przygląda się w milczeniu, jak mięśnie przedramion napinają się pod dziwnie jasną skórą w tej słabo świetlonej piwnicy, jak para opływa palce trzymające kurczowo trzon chochli i zmusza go do zmrużenia oczu. Eliza właśnie na takie momenty czeka: chwile, gdy Tom zostaje zmuszony do ujawnienia mocy płynącej wewnątrz jego ciała razem z każdą myślą. Uwolniona magia echem odbija się nawet w niej: czuje ciarki na plecach, nogi jak z waty, drżenie pod skórą, ból u podstawy czaszki…
…dwa…
…po czwarte czcij ojca swego i matkę swoją…
…po ósme nie pożądaj …
…po jedenaste, zaklinam cię dziecko, nigdy nie…
- …byt naiwna. Zmarnowałabyś dobre ropuchy. – Jego cichy, lekko zachrypnięty głos wyrwa ją z otępienia.
- Odrobinę empatii – Eliza odpiera równie cicho, próbując zapanować nad oddechem. – Gdybym była na twoim miejscu, wykorzystywałabym magię mniej egoistycznie.
Tom wzdycha głośno, z cichym stukotem laski oddalając się w kierunku półek pełnych składników.
- Nie mierz mnie swoją miarą, dziewczynko, bo nic nas nie łączy oprócz interesów – stwierdza oschle.
Kobieta nie odpowiada. Patrzy jedynie, jak Tom zdejmuje kolejne słoiki i chowa je bezpiecznie w zagłębieniu łokcia ręki trzymającej laskę.
- Nazywasz to tak szumnie, że aż mam ochotę zgrzytać zębami. To, w czym bierzesz teraz udział, to nauka, którą twoja rodzina odrzuciła, bo medycyna wydawała się bardziej… Cywilizowana. – Prycha, przebiegając palcem między kolejnymi słoikami, by chwycić jeszcze jeden. – Twoja prababka umiała patrzeć szerzej, ale nie przekazała tej umiejętności ani swojej córce, ani wnuczce… Prawnuczkom z oczywistych względów nie zdążyła.
- Więc czym to jest, jeśli nie magią? – pyta kobieta, nie potrafiąc ukryć ekscytacji.
Tom odwraca się od ciemnego kąta i wraca z naręczem produktów. Staje przy stole i z wielką ostrożnością ustawia słoiki naprzeciwko siebie. Eliza dostrzega w nich poskręcane, pociemniałe od wody ciała, napęczniałe pnącza i niemal rozmyte kształty z łacińskimi nazwami na etykiecie.
- Najprościej nazwać to esencją. Sam braciszek Mendel bazował na tej teorii, kiedy kreował swoje słynne prawa dziedziczenia. Jednak zabawa zaczyna się wieki wcześniej, bez naukowych nazw i mnóstwa zasad wpajanych od dziecka. Bowiem, moja droga Elizo, w każdej substancji drzemie esencja – jej charakter, który z natury ma dwa bieguny. Zwykle wszystkie esencje pozostają w minimalnej aktywności, ale jeśli się wie, jak podkręcić licznik – wówczas można sztucznie generować określone stany.
            Kobieta słucha go jak urzeczona, odruchowo podchodząc bliżej. Opiera się o brzeg stołu i patrzy na ruchy jego smukłych rąk. Są pewne i dokładne. Ani razu nie waha się w jakiej kolejności sięgnąć po składnik. Światło tej pojedynczej jarzeniówki kładzie długie cienie na twarzy Toma i kobieta zastanawia się, czy przy pomocy magii mógłby ukryć blizny, bo właśnie to cienie jej przypominają: głębokie pręgi na jasnym policzku, ćmiące bólem przy każdym ruchu, wgłębienia odsłaniające zęby… Paradoksalnie takiego Toma boi się mniej, z takim prawdopodobnie umiałaby sobie poradzić. Przesuwa jego laskę dalej, by nie przeszkadzała, a ten cichy stukot ciemnego drewna o podłogę brzmi jak bicie jego drugiego serca, bo gdzieś tam podświadomie Eliza czuje, że magia była powodem jego kalectwa. 
- Jestem ciekaw – stwierdza nagle. Zerka na kobietę z tym dziwnym uśmiechem. – Ty na pewno też, dlatego mam propozycję. Co powiesz zwykłą rozmowę?
- Dlaczego nagle chcesz rozmawiać? – pyta Eliza nie kryjąc zdziwienia, bo do tej pory wymieniali jedynie złośliwości.
- Już mówiłem. Zżera mnie ciekawość.
Przez kolejne dziesięć minut Tom pracuje w całkowitym milczeniu, dając jej tym samym chwilę do namysłu. Sieka w milczeniu pęczki pokrzyw. Miażdży w moździerzu ziarna. Wyjmuje ze skrupulatnie oznaczonych słoików skarłowaciałe fragmenty ciał. Liczy krople, które skapują z porcelanowego końca pipety jak woda z sopli na dachu. Odmierza wagą proporcje, a ramiona przyrządu chwieją się to w prawo, to w lewo jak wskazówki zegara, którym bawi się dziecko.
Potem, gdy dostanie eliksir, Eliza uświadomi sobie, że Tom robił wszystko, by i ona nie potrafiła zapanować nad swoją ciekawością. Nigdy nie było żadnego wyboru, ale Eliza jeszcze tego nie wie. Patrzy zafascynowana i stara się zrozumieć mechanizm, jakiemu podlegają esencje mieszające się w kotle – oddające i zabierające elektrony, zmieniające polaryzacje, syntetyzujące i rozszarpujące wiązania, by na koniec nie pozostawić wyboru. Spogląda na to wszystko i wie, że te dziwne kości zostały rozrzucone po stole w niesamowicie sztucznym i wystudiowanym geście. Oddycha się jej równie ciężko jak na początku, w głowie trzęsie się każda myśl, nad którą próbuje się skupić troszkę dłużej… Jasny i zrozumiały pozostaje tylko fakt, że nie ma już pytania, do kogo kości należały, ale jak mogłyby się jej przysłużyć. 
- Więc? – mężczyzna pyta cicho, wrzucając po kolei przygotowane składniki, choć odpowiedź może być tylko jedna.
Eliza milczy jeszcze tylko chwilę, tak dla zachowania pozorów. Jednocześnie patrzy zazdrośnie, jak Tom miesza srebrną chochlą raz w prawo a raz w lewo. 
…po jedenaste, dziecko, zaklinam cię, nigdy nie…
- Zgoda. – I zanim zmieni zdanie, dodaje: – dlatego ja zadam pytanie jako pierwsza.
            Mężczyzna tego, o dziwo, nie komentuje. Zerka na nią przelotnie, jakby zawierali niepisany pakt i wraca do pracy. Przez długą chwilę mamrocze prastare frazy nad bulgoczącą wodą i nagle eliksir wrze niebezpiecznie, a piana dotyka brzegów kotła. Eliza ma wrażenie, że patrzy na zdeformowane reumatyzmem palce chwytające krawędź, by podciągnąć ciało leżące na dnie naczynia. Mimowolnie wzdycha.
- Panie mają pierwszeństwo – potwierdza, odmierzając pipetą kilka kropel żółtawego płynu.
Kobieta chrząka nieznacznie, ale nie marnuje czasu na wymyślanie pytań. Zbyt wiele z nich tłucze się po głowie, by narzekać brak pomysłów.
- Co jest w tobie takiego strasznego, że wszyscy odradzali mi tą współpracę?
W odpowiedzi mężczyzna śmieje się głośno i Eliza nie może sobie przypomnieć, by kiedykolwiek widziała go tak szczerze rozbawionego. Tom zerka na nią znad parującego kotła, jego wizerunek faluje jak fatamorgana, ale kobieta ma pewność, że to pobłażliwe, może nawet odrobinę czułe spojrzenie nie jest wytworem jej wyobraźni.
- Skąd przekonanie, że nie odradzali ci jedynie tego głupiego pomysłu?
            Wsypuje zawartość moździerza do wywaru i zaczyna energicznie mieszać zgodnie ze wskazówkami zegara.
- Bo najgorętsze sprzeciwy pojawiały się, gdy wymawiałam twoje nazwisko.
Śmieje się jeszcze raz, o wiele mniej dźwięcznie i kobiecie przypomina to pomruk kota bawiącego się jedzeniem, kiedy Tom chichocze sam do siebie jak dziecko.
- Powiesz mi? – pyta, gdy mężczyzna milczy coraz dłużej.
- Oczywiście – mruczy, od czasu do czasu podnosząc na nią wzrok. – Zostałem wydziedziczony. Nie chciałem się słuchać starszych, więc nie było dla mnie miejsca w rodzinnym interesie. Nie podobała mi się krakowska szkoła ani jej staroświeckie prawa, dlatego ojciec nie uwzględnił mnie w testamencie. Wiesz, te wszystkie przepisy, ograniczenia, zaostrzenia … A tak, nie masz o tym pojęcia – rzuca sarkastycznie, dodając garść oczu żuka. – Ci wszyscy, z którymi rozmawiałaś, na pewno trzymają się kurczowo międzynarodowych wytycznych, które niemal wszystkiego zabraniają, a dają jedynie czyste sumienie. Tylko że nam akurat tego nie potrzeba, prawda, Elizo? – szepcze konspiracyjnym tonem, a kobieta nie wie, czy powinna się czuć urażona, czy zbyć to milczeniem. – Moja kolej. Twoje włosy – pyta cicho, jakby ważył słowa na końcu języka. – Pamiętasz, dlaczego stały się siwe?
Eliza uśmiecha się zwycięsko i zakręca na jeden z palców kosmyk włosów. Patrzy na Toma zaczepnie, bo podoba jej się ciepło, jakie niesie ze sobą uczucie drobnego zwycięstwa. 
- Nie pamiętam.
Mężczyzna mruży oczy i na moment przestaje mieszać w cynowym kotle. Zastyga w całkowitym bezruchu i Eliza musi odwrócić wzrok, bo to spojrzenie wywołuje ciarki i bardziej spina mięśnie karku.
- Wiesz, te twoje małe kłamstewka chyba najbardziej mnie wkurwiają – wyznaje, jednocześnie postukując palcem o trzymaną chochlę. – Nie umiesz kłamać, całe twoje ciało nie potrafi zakamuflować ani jednej tajemnicy, a ty, jak ślepe dziecko, brniesz dalej – stwierdza sztywno, zaciskając na moment usta. – Przez ten krótki czas możemy się nawzajem okłamywać, albo porozmawiać jak dorośli. Może nawet jak starzy znajomi, bo przecież nasze rodziny znają się od pokoleń.
Eliza pociera nerwowym gestem ramiona i stara się przyjąć dumną i nieugięta postawę.
- Powiedziałam prawdę – rzuca obrażona w jego kierunku, na co on powraca do pracy.
– Nie pamiętam, jak to się stało. Z tamtego okresu mam tylko dziwne sny i déjà vu. Wiem, że kiedy miałam cztery lata, często odwiedzałyśmy z siostrą naszą prababcię. Podobno raz zniknęłam na kilka godzin. Wieczorem, kiedy chciano wzywać policję i przeszukać las, znaleziono mnie śpiącą na strychu. – Eliza puszcza kosmyk długich, siwych włosów. – Z takimi włosami. Kolor nigdy nie powrócił, a oprócz starczej siwizny pozostały denerwujące sny i wrażenie, że zmieniono coś bez mojej wiedzy.
Tom kiwa głową na znak, że rozumie. Nie dopytuje o nic i Eliza czuje lekki zawód jego brakiem dociekliwości.
Tom sięga po szklany pojemnik. Czas na zwierzenia się kończy, dlatego kobieta pyta dalej:
- Dlaczego moje włosy mają być zapłatą? –  Przygląda się, jak mężczyzna przelewa roztwór.
- Pamiętasz, jak tłumaczyłem, czym to wszystko jest? – Tom wskazuje całe pomieszczenie.– Tu rozchodzi się o esencje, o ich natężenie. W twoich włosach skumulowany jest najczystszy strach. To bardzo rzadkie, a uwierz, niesamowicie potrzebne.
Eliza na moment zamiera i bardziej niż dotychczas zdaje sobie sprawę, że nigdy, przenigdy nie powinna przekraczać tej granicy, nawet by pomóc siostrze.
…po jedenaste, dziecko, zaklinam cię, nigdy nie żyj przeszłością.
Tom kątem oka patrzy na jej konsternację i powoli narastający bunt. W milczeniu wciąż nalewa tą srebrną, srebrną chochlą ten zakazany, zakazany eliksir pełny mocy, by jej ukochana, ukochana ponad wszystko siostra w końcu zaczęła żyć i nie śmie się zaśmiać. Eliza nienawidzi Toma za to, bo niczego bardziej nie pragnie, jak pretekstu. Wtedy przewróciłaby kocioł, roztrzaskałaby fiolkę na byle której ze ścian i tym samym zerwałaby umowę. On jednak powoli, skrupulatnie przelewa gęsty, fioletowy płyn do szklanego opakowania i milczy.
- Od zawsze męczą cię dwa, przeokropne słowa – szepcze, zakręcając fiolkę. Chwyta wolną ręką laskę i podchodzi do kobiety ostrożnie. Tom też przypomina Elizie słońce na skraju wybuchu, po którym może zostać tylko czarna dziura. – Męczą cię w snach, w codziennych rytuałach, które sobie narzuciłaś, by je zagłuszyć.
            Podaje jej fiolkę, a ona bierze pojemnik niemal instynktownie, wciąż patrząc w te zielone, po raz pierwszy smutne oczy. Po chwili stwierdza, że szkło w jej ręku jest zimne jak lód i nie zmienia temperatury w uścisku.
- Bez końca prześladuje cię jedno i to samo pytanie: A gdyby? szepcze, będąc zdecydowanie zbyt blisko, ale Eliza ani drgnie.
            Podaje kobiecie do drugiej ręki kolejny przedmiot i zaciska mocno jej dłoń. Ona zerka na ich uścisk i dostrzega skalpel, teraz bez śladów krwi. Spogląda znowu na niego, ciekawa, czemu daje jej wybór.
- Dla kogo ten eliksir pełen strachu? – Eliza pyta cicho, bo musi wiedzieć, kto pozna jej koszmary.
            Tom uśmiecha się do niej tak, jak potrafią tylko dzieci w sierocińcach i starcy
w poczekalniach.
- Dla przyjaciela – odpowiada i delikatnie popycha jej rękę w górę.
Kobieta nie wierzy, chce mu wepchnąć ten skalpel z powrotem w dłoń. Nawet jeden mięsień drży kierowany tym impulsem, a potem kobieta oddycha płytko i oblizuje wyschnięte usta, bo w końcu rozumie. Owija dwoma palcami kosmyk srebrnych, niemal babcinych włosów, wokół ostrza i naciska.
Wszystko dzieje się w jednej sekundzie i w następnej Eliza już wsuwa swoją zapłatę i skalpel w otwarte dłonie Toma. Oczy świecą mu się jak gwiazdy i to tylko utwierdza Elizę w tej kolejnej, spontanicznej decyzji, wokół której później przebuduje swoje życie. Upuszcza włosy i już chce cofnąć dłoń, kiedy mężczyzna delikatnie chwyta ją miedzy swoje palce. W trzeciej sekundzie przyciska usta do jej kłykci. W czwartej sekundzie wypuszcza dłoń z uścisku, a w piątej ponownie góruje nad kobietą wzrostem.
Eliza nie wie, jak zareagować, a Tom nie ma zamiaru się tłumaczyć. Oddala się kilka kroków i chowa dłonie za plecami, jakby miała mu wyrwać odpowiedź razem z zapłatą za eliksir.
- Nie powiem, że miło się współpracowało – mówi cicho mężczyzna. – Ale oboje na pewno mamy podobne odczucia.
Eliza ruchem głowy zgadza się z nim. Uśmiecha się z wysiłkiem i sama chowa za plecami darowany flakonik z lekiem.
- Dziękuję za eliksir – odpowiada, przyglądając się temu dziwnemu mężczyźnie po raz ostatni. – Nie będziesz tęsknić?
On uśmiecha się w ten swój arogancki, złośliwy sposób. Dlatego Eliza postanawia się nie żegnać. Skłania lekko głową na pożegnanie, zanim odwróci się w stronę schodów.
Kiedy wspina się w górę i wychodzi na zewnątrz, wita ją podmuch zimnego, wiosennego powietrza. Rozgląda się po krakowskim Kazimierzu pełnym ludzi i po raz pierwszy dzisiejszego dnia oddycha głęboko. Chowa mały, wciąż lodowaty flakonik do wewnętrznej kieszeni kurtki i zerka przez ramię.
Na pewno się za mną stęsknisz myśli, dołączając do grupy spacerujących turystów i po raz pierwszy od dawna nie przeszkadza jej wiatr rozwiewający te siwe ze strachu włosy.
- Ale na pewno wrócę – postanawia na głos. Świadomość, że decyduje się na coś, co może być ponad siły, wywołuje szum krwi w uszach. Tak brzmi strach każdego innego człowieka? – Bo mam do tego wszelkie prawo.
Eliza już wie, że Tom celowo prowokuje burzę.


 ***

PS

Takie przygody nie kończą się bez blizn. Kiedy wyobrażam sobie tą historię razem z jej zakończeniem, widzę uśmiechniętą parę królewską, sprawującą dobre i sprawiedliwe rządy. Byli jak z obrazka: piękne stroje i dostojna postawa, ale gdybyś się zwrócił uwagę na szczegóły, dostrzegłbyś rękawiczki na rękach królowej. Niby nic, ale tak naprawdę nigdy się z nimi nie rozstaje, a materiał sięga aż za łokcie. Potem, gdybyś tylko chciał, zastanawiałbyś się, dlaczego je nosi. Powiem Ci więc, że skrywają one tajemnicę. Królowa bowiem nigdy nie pozbyła się pęcherzy na rękach po upleceniu jedenastu koszul z pokrzyw cmentarnych. Blizny i deformacje sięgają przedramion, często ropieją, niemal zawsze swędzą, a jedynie na moment może o nich zapomnieć. Królowa nie chce, by je oglądano. Rękawiczki zdejmuje niekiedy przy mężu, nigdy przy dzieciach. Nikt nie wie o cenie zdjęcia klątwy. Królowa rozumie bardziej niż inni, że ludzie boją się cierpienia i poświecenia. Nie chce być męczennicą, ale zwycięzcą. Nie chce litości. W końcu sama chce myśleć, że po walce dobra ze złem jest nagroda i kara dla odpowiednich stron, a nie po trochu dla zwycięscy i przegranego.



Obserwatorzy